Droga P.
Wiesz, jak to jest – zaczyna się od ambitnych planów. Skoro tyle dni siedzenia w domu, to się zrobi porządek w szafkach i pranie, pościera kurze, umyje podłogi i, przede wszystkim - będzie się czytało zaległe lektury (te trudniejsze, bo to w końcu i czas i spokój, i skupić się można, i nie trzeba nikomu ustępować miejsca, ani pilnować, żeby nie przegapić przystanku), uczyło języka, oglądnie się filmy, napisze zaległe listy ... zresztą, co Ci będę mówiła, przecież wiesz.
I oto nadszedł dzień dziesiąty. Dzień podsumowań, rozczarowań i smutnej prawdy. Właściwie nadszedł on już wczoraj, kiedy to przykułam Męża do kanapy i grożąc nożem, oraz bojkotem prasowania koszul przez najbliższy miesiąc, kazałam mu oglądnąć ze sobą „Nigdy w życiu”. Potem zjadłam kolację, przeglądając książki Grocholi (proszę, nie pytaj, skąd się wzięły w mojej kuchni) i ostentacyjnie ziewnęłam, kiedy Mąż zaproponował, żebyśmy przed snem posłuchali Dublińczyków w oryginale. A dziś rano, po śniadaniu i godzinie bezmyślnego surfowania w Internecie, ocknęłam się w kuchni, nad Cobenem. Obok mnie stał wyjedzony słoiczek NISKOSŁODZONEGO dżemu porzeczkowego. WYJEDZONY. PRZEZE MNIE. DŻEM.
Jak to dobrze, że wracam do pracy, między ludzi, że znowu będę sobą – elokwentną, oczytaną, wykształconą, szczupłą, młodą (no - stosunkowo młodą) kobietą.
Jeszcze tydzień, a czuję, że zaczęłabym podkradać cukier z cukierniczki, kazałbym sobie kupić telewizor i zaprenumerowałabym (o rany, co za słowo, od tygodnia nie napisałam, czegoś równie sklomplikowanego) „Nowy dzień”.
Napisz, co u Ciebie
Twoje 2lewerence