Komentarze: 0
Spłuczka działa. Właściwe to mam w tym swój niemały udział – to ja, nie kto inny, asekurowałam (przez 20 min. !) Męża stojącego na taborecie, stojącym na klapie od muszli stojącej w łazience.
20 min. to szmat czasu, zwłaszcza jeśli nie możesz go sobie umilić - ani lekturą (wzrok musisz mieć utkwiony w hipnotyzujących czterech nóżkach taboretu), ani konwersacją (bo za konwersację trudno uznać wymianę zdań w stylu „Uważaj, teraz puszczam....Cieknie ?!!? ” „ No ! Cieknie, ale jakby mniej” ) – tak więc, żeby nie ziewać z nudów, w ciągu pierwszych dziesięciu minut stworzyłam kilka konkurencyjnych wariantów upadków z taboretu, odrzuciłam cztery pierwsze (w tym wariant przechwycenia Męża w locie i wpadnięcia razem z nim do pobliskiej wanny, tudzież nadziania się na uchylone drzwi) i uznałam, że najbezpieczniej (i najbardziej malowniczo – to na wypadek, gdyby jednak nam się nie udało i ktoś musiałby nas odnaleźć, z przetrąconymi karkami) będzie trafić w kosz na bieliznę. Kolejne 10 min poświęciłam kontemplowaniu potencjalnego efektu (moja głowa w aureoli zeszłotygodniowych skarpetek, sterczące wokół lance z połamanej wikliny – może nawet zdołałbym przyjąć jakąś wdzięczną, niewymuszoną pozę, z jedną nogą lekko ugiętą – chociaż to byłoby trudne, zważywszy na fakt, iż leżałoby na mnie 75 kg. Mojego Męża).
Tak , tak, masz rację – ciągle tkwię w łazience, a przecież tyle interesujących rzeczy dzieje się w innych pomieszczeniach. Weźmy kuchnię, gdzie z racji obecności wywietrznika, możemy nawiązać najbardziej bezpośredni, niemal namacalny, a już na pewno doskonale słyszalny, kontakt z mieszkańcami mieszkania powyżej (co najmniej jedno dziecko, które właśnie uczy się galopować), poniżej (Pan Wojtek, wielbiciel muzyki niszowej, obowiązkowy papierosek wieczorem) i za ścianą (dziecko od pół roku, a od tygodnia również pies).
No ale wracając do Mojego Ulubionego Pomieszczenia - ostatnio jakby w nim cieplej. A już zaczynałam oswajać się z myślą, że niedługo do wanny trzeba będzie wchodzić w łyżwach.